środa, 19 marca 2014

The Beginning czyli wszystkiego tego początki

        Z zamiarem założenia bloga nosiłem się już od kilku lat. Nawet rejestrowałem blogi ale nic z tego nie wynikało, pojawiał się brak weny i chęci do pisania. Jakoś też nie mogłem znaleźć tematów. 
        Aż tu nagle pewnego majowego ciepłego deszczowego wieczora stałem się szczęśliwym posiadaczem dwóch sztuk rowerów. I bynajmniej nie pochodziły one z kradzieży, bo złodziejem nie jestem i brzydzę się tą profesją.
Ale o tym za chwilę. 
       No więc rower w moim życiu istniał od kiedy pamiętam. moje wczesne dzieciństwo przypadało na ostatnie osiem lat PRL, więc przygodę z bicyklem rozpocząłem na rowerze marki Reksio z bocznymi kółkami oczywiście.
Jedynym wspomnieniem związanym tą maszyną jest moment wypadku jaki przeszedłem. Nie było to nić groźnego, po prostu podczas zjazdu z góry trafiłem na kamień i straciłem przytomność. Obudziłem się dopiero na rękach u Taty. I tyle. Co z Reksiem się stało nie pamiętam, ale pewnie poszedł do ludzi.
       Mój młodszy brat dostał od chrzestnego rower Diadem z Rometa, trochę większy od Reksia, nieskładany brat Pelikana ( Pelikan składał się w pół, Diadem był jednolity). Taki stan funkcjonował do czasu mojej komunii, zajeżdżaliśmy z bratem te kilkunastocalowe kółka.
       Komunia jak to komunia, wczesne lata 90 te, rower był obowiązkowym prezentem. Kiedy inni dostali polskie porządne maszyny, niektórzy nawet chyba górale, ja zostałem obdarowany rumuńskim cudem technologii, czerwonym Pegazem. Ciężkie to było i toporne, na 20 calowych kołach. Taki zwykły składak. Później go przemalowałem chyba na czarno ale i tak dalej był brzydki.
         W sferze marzeń pozostawał góral z przerzutkami Shimano.
W końcu marzenia się spełniły i Tata kupił mi Rometa Canyona. Tak chyba gdzieś w okolicach 5-6 klasy. Katowałem ten rower do końca liceum, trochę kilometrów się nabiło.Później wyjechałem na studia do Krakowa, a rower został w domu.
        I tak na chyba 10 lat rozstałem się z rowerami. Podczas studiów specjalnie o rower się nie starałem, nie byłoby gdzie trzymać, nie było za bardzo jak przywieźć, a na kupno w Krakowie raczej się nie decydowałem, budżet wymagał ważniejszych wydatków itp.
        Po studiach też jakoś nie było "ciśnienia" na dwa kółka. Powody podobne, dodatkowo pojawił się samochód i nie chciało się jeździć rowerem.
Później pojawiły się dzieci, brak czasu i inne wymówki. Aczkolwiek zacząłem myśleć nad rowerem jako środkiem transportu do pracy, niestety idea upadła jak przenieśli mnie w pracy w inna część miasta. Odechciało się. Wolałem autobusy.
        Rowery były owszem, ale na wsi u rodziców żony, takie żeby do sklepu podjechać.
       Jeden wyposażyliśmy w fotelik do przewozu dzieci, i jak trzeba było to starszy smyk jechał na krótką przejażdżkę oczywiście obowiązkowo w kasku. 
Później pojawił się młodszy i z czasem to on przeją fotelik, a starszy dostał swój rowerek ( kupiony za całe 7 zł, tylko różowy . I tutaj musiałem zakasać rękawy i przemalowałem go na czerwono czarny kolor, bardziej chłopięcy.
       Dwa lata temu podczas wakacji w Świnoujściu babcia zakupiła chłopakom przyczepkę rowerową. Mieliśmy dostęp do rowerów, takich niemieckich jako takich sprawnych i jeżdżących  Do mojego podpięliśmy przyczepkę i tak okazało się, że jazda rowerem może być możliwa także z dziećmi. I o dziwo nie sprawia to dużego kłopotu. 
       W taki sposób dojeżdżaliśmy na plażę, z całym majdanem zapakowanym w przyczepce. A więc dzieci, zabawki, ręczniki, jedzenie i co jeszcze się zmieściło. Jako że Świnoujście pod względem rowerowym jest jako takie, to można było sprawnie poruszać się po ścieżkach rowerowych. 
       Okazało się nawet, że podróż nie jest przeciwwskazaniem do drzemki młodszego syna, który kilka razy spał podczas jazdy nawet podczas kilkunasto kilometrowych wycieczek. Po prostu kładliśmy go niżej tam gdzie trzymali nogi. Starszy wtedy przesiadał się do fotelika. Aczkolwiek czynił to niechętnie, bo frajda jaką sprawia dzieciom jazda w przyczepce jest nieziemska.
Wakacje się skończyły, wróciliśmy do domu, a z nami przyczepka.
Jako że w Krakowie nie mieliśmy rowerów, zawieźliśmy ją na wieś i tam służyła co tydzień.
       I pewnie byłoby tak dalej, gdyby nie wspomniany majowy deszczowy wieczór.
Stałem na balkonie i obserwowałem jak sąsiedzi sprzątają piwnicę i wynoszą jakieś graty na śmietnik.
W pewnym momencie zobaczyłem jak na ten śmietnik wyprowadzili rower. Na pierwszy rzut oka sprawny (koła się kręciły). Nie wiele myśląc wyskoczyłem przed blok i uratowałem maszynę przed niechybną śmiercią z rąk złomiarzy. Ledwo wprowadziłem rower do domu, a tu okazuje się że kobita drugi wyrzuca. No to ja długa po sprzęt. Miałem farta, bo już ktoś się czaił na ten drugi, ale ja byłem szybszy.
Pierwszy okazał się być Rometem Canyonem, z prostymi kołami, sprawnym w 100%.
        Drugi to Zenit, składak na 24 calowych kołach z przerzutkami. Brakowało przerzutki, ale dokupiłem i zamontowałem. Działa bez zarzutów i jeździ na wsi.
Wtedy postanowiłem przywieźć ze wsi fotelik i wozić w nim młodszego syna, starszy jest już za duży na fotelik. 
        Jako że z pewnych względów przestaliśmy jeździć na wieś, postanowiłem przywieźć wspomnianą wcześniej przyczepkę i rozpocząć eksplorację Krakowa.
Nagle okazało się ,że nie ma problemów z trzymaniem rowerów w domu, na przyczepkę też znalazłem miejsce. Jako że moja żona nie miała roweru, podjąłem decyzję żeby szybko kupić coś po taniości.
        Trafiła się naprawdę fajna damka typu holender z 80 zł. Trochę zaniedbana, ale za te pieniądze ok. 
Końcówka lata i jesień to weekendy pod znakiem wypraw rowerowych. Zaczęliśmy z przyczepką przemierzać miasto. W ten sposób stwierdziliśmy, że cotygodniowe wyjazdy na wieś to lekka przesada. Dużo się traci przez takie manewry w sensie krajoznawczym. 
        Przyszedł wrzesień  i starszy wrócił do przedszkola, o jeździe z przyczepką nie było mowy ze względu na problematyczność jej montażu i demontażu.
        Wpadłem na pomysł żeby młodszy jeździł z tyłu foteliku, a starszy z przodu na ramie. Na początku siedział na poduszce, ale później skonstruowałem system mocowania siodełka i trzymania nóg. I tak jeździliśmy do połowy grudnia. Na czas ostrych mrozów chodziliśmy pieszo, ale zaraz pod koniec stycznia kiedy temp była już powyżej zera znowu przesiedliśmy się na nasz rower. I tak docieramy do dnia dzisiejszego, aczkolwiek mamy pewną przerwę z racji ospy starszego przedszkolaka.                  Ale bądźmy dobrej myśli, za tydzień startujemy ponownie, myślę że nawet na dłuższe dystanse. Zobaczymy. Czas pokaże 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz